poniedziałek, 14 października 2013

Ostatni wyjazd do Siedliska

W zeszły weekend po raz ostatni wybraliśmy się ze znajomymi do Siedliska - gospodarstwa agroturystycznego we Wróblińcu w Dolinie Baryczy. Ostatni raz, bo właściciele nie życzą sobie gości z małymi dziećmi, a Jola już w ósmym miesiącu... Trudno - znajdziemy coś innego, ale ostatni raz pojechaliśmy tam świętować urodziny Marka. Zabrałem solenizanta z żoną samochodem zaraz po pracy, więc w Siedlisku byliśmy już o 16.30. Było tak ciepło, że wygrzewaliśmy nasze stare kości na ganku oglądając moje zdjęcia z Azji. Reszta ekipy przyjechała dopiero między 21.00 a 22.00, więc impreza przedurodzinowa nie trwała długo. Około północy przeniosłem się do drugiego domku, w którym miałem nocować z Michałem, Agatą i Anią (siostrą Agaty), a także Borysem (dogorywającym psem Michała). Z tajemniczych powodów postanowiłem zamknąć drzwi na klucz. Nie lubię być budzony przez powracających w nocy domowników, więc włożyłem do uszu stopery i założyłem opaskę na oczy. Spałem jak zabity. Tymczasem ok. 1:00 moi współlokatorzy zaczęli się dobijać do domku. Walili w drzwi, okna, krzyczeli moje imię - bezskutecznie. Musieli w końcu obudzić właściciela, który jest znany z tego, że uwielbia święty spokój :). Wygrzebał torbę kluczy i wziął się do sprawdzania, który pasuje. W końcu udało im się dostać do domku i dopiero wielokrotne szarpanie za nogę obudziło mnie. Następnej nocy spałem już bez stoperów. Rano przeprosiłem właściciela za to zamieszanie, a on zdziwiony podziękował mi, że zapewniliśmy mu rozrywkę, bo niewiele rzeczy się dzieje we Wróblińcu.

W sobotę poszliśmy na wczesny obiad do pobliskiej leśniczówki, gdzie żona leśniczego gotuje najsmaczniejsze obiady na świecie. Po cichu liczyłem znów na gulasz z dzika, ale na miejscu okazało się, że obiad składa się z zupy grzybowej (pycha!) i małych placków ziemniaczanych z gulaszem z jelenia. Najadłem się dobrze, ale bez przesady, wiedząc że Marek z Jolą przygotowali górę żarcia na kolację urodzinową. Marek natomiast najadł się pod korek, co jak się potem okazało miało być jego zgubą. Po powrocie rozegraliśmy przygodę w "Zew Cthulhu". Rety, jak ja dawno nie grałem w żadnego erpega. Było naprawdę ciekawie, wszyscy ładnie się wczuli w swoje role, ale powoli zbliżał się czas imprezy i każdy już chciał rozwiązać zagadkę. Dużo więcej mówić nie trzeba - skończyło się krwawą jatką, a tajemnica pozostała tajemnicą.
Impreza była typową imprezą ludzi w okolicach trzydziestki - mało alkoholu, dużo jedzenia. Marek przygotował fantastyczny sos barbecue według przepisu Gordona Ramsaya, a Jola upiekła chleb ziołowy z ciasta muffinkowego. Całe to jedzenie tak mnie zmęczyło, że poszedłem spać w miarę wcześnie mijając po drodze Pitera leżącego na kanapie z bólem brzucha.

Mniej więcej o ósmej rano obudził mnie telefon od Marka. Pytał czy dobrze się czuję, bo on nie spał całą noc ze względu na zatrucie pokarmowe, którego objawy pokrywały się z objawami powodowanymi przez zjedzenie muchomora sromotnikowego. Szybko zebraliśmy się do Ibizy i pojechaliśmy na ostry dyżur do Wrocławia. Lekarz na oddziale toksykologii zgodził się, że objawy pasują, jednak dopóki pozostali uczestnicy uczty w leśniczówce czują się dobrze to nie ma się czym przejmować. Jeżeli ktoś z nas zacząłby czuć się źle to powinniśmy szykować się do przeszczepu wątroby, albo do zakupów w sklepie z trumnami. Na szczęście na chwilę pisania tego tekstu wszyscy żyjemy :). Był to zdecydowanie najbardziej intensywny wyjazd do powolnego Siedliska ze wszystkich. Jak kończyć to z przytupem. Poniżej zdjęcie od Pitera z opalania się na leżakach w środku października ;).