niedziela, 7 lipca 2024

Alpy z Kotletami 2024

Nadszedł w końcu czas na zdobycie przełęczy Stelvio. Podobnie jak rok temu zaatakowaliśmy Alpy z Kotletami z Ocado. Tym razem dołączył do nas jeszcze Wojtek, więc ekipa Krakowska miała komplet, a ja jechałem sam swoim autem z Wrocławia. Nie wyszło to nawet tak drogo. Stinger spalił średnio z 8l/100km, a rower zmieścił się do bagażnika i nie musiałem się martwić o dodatkowe zabezpieczenia.
To miała być moja pierwsza podróż na taką odległość, więc żeby zminimalizować zmęczenie wynająłem sobie pokój na noc z wtorku na środę w połowie drogi w Niemczech. Dzięki temu mogłem kolejnego dnia do wymeldowania popracować i nie zużywać urlopu. Hotel Hohe Tanne pośrodku niczego okazał się być naprawdę dobry - czysty i wygodny ze smacznym śniadaniem.

  

Po noclegu i kilku godzinach pracy w środę skorzystałem z okazji i po drodze do Bormio odwiedziłem zamek Neuschweinstein. To piękny zamek, który rzekomo zainspirował twórców logo Disneya. Pomimo tego iż był to środek tygodnia i do tego dość deszczowy dzień w okolicy nie brakowało turystów. Nie chcę wiedzieć jak to wygląda w weekend.



 
O 18.00 byłem już w hotelu w Bormio, do którego dojechałem równo z ekipą Krakowską, która zdążyła zaliczyć przełęcz Foscagno. Ja zaliczyłem chociaż Umbrial i Stelvio Stingerem


W czwartek ruszyliśmy o 8:00, zaraz po śniadaniu na przełęcz Umbrial. Początkowo trzymałem się mocnej grupy, która jechała równolegle, dzięki czemu na Umbrialu byłem sporo przed resztą. Zdecydowałem się ruszyć na Stelvio i w ten sposób zaliczyć podjazd na przełęcz z obu stron. To tylko dodatkowe 3km, ale tempo, które sobie narzuciłem miało mnie kosztować tortury na późniejszym podjeździe od drugiej strony. Kiedy dotarłem na przełęcz chłopaki zadzwonili, że szukają mnie na Umbrialu. Zjechałem do nich szybko i pojechaliśmy razem w dół do Szwajcarii. Wojtek jednak wyłamał się, bo jego lęk przestrzeni obudził się ze zwielokrotnioną siłą na wąskich, krętych, pozbawionych barierek zakrętach Umbrialu. Wrócił do hotelu. My zjechaliśmy na dół, zjedliśmy lody u podnóża gór i ruszyliśmy na Stelvio od strony Prado. Ten podjazd był dłuższy i wymagał pokonania większej wysokości. W połowie drogi musiałem się zatrzymać na przerwę. Jednak 24km podjazdu po wcześniejszym sprincie było ponad moje siły. Mariusz był najlepiej przygotowany do tego zadania i dotarł na szczyt 30 minut przed nami. Całą drogę w górę i w dół Stelvio towarzyszył nam fanklub dwusuwowych skuterów. Ich tempo było podobne do naszego, a do tego musieli stawać co chwilę, żeby schłodzić swoje maszyny. Śmierdziało od nich strasznie.
Po zjedzeniu (niedobrego) sztrudla na przełęczy, zrobieniu serii fotek po drodze (w tym Pawła robiącego anioła na śniegu) wróciliśmy do hotelu na kolację. Niestety jedzenie w hotelu Sant Anton było dość mierne. To i tak bez znaczenia, bo wszyscy byliśmy wykończeni, może poza Wojtkiem. Tego dnia zrobiliśmy ponad 100km i ponad 3000m przewyższeń. Na kolejny planowaliśmy regenerację i "tylko" 1000m.













Poniżej Łukasz po usłyszeniu, że jutro robimy kolejne 1000m przewyższeń:

Regeneracyjna jazda w piątek zaprowadziła nas do jeziora Cancano, które objechaliśmy po szutrowej ścieżce. Miejscami musieliśmy przebijać się przez kompletnie ciemne tunele, a Łukasz zaliczył na kamieniach "gumę". Poza tym było pięknie i bez innych przygód. 










Tego dnia zdążyłem skorzystać z specjalistycznego masażu nóg dla kolarzy w hotelu. Pani wymasowała mnie na pograniczu masażu erotycznego, łącznie z masażem stóp, jednocześnie mówiąc mi, że mam "beautiful and strong legs", przesadnie akcentując sylaby. Dowiedziałem się też, że moja cyrkulacja limfatyczna jest "very good". 
Mogliśmy też zrobić sobie spacer po Bormio i spróbować lokalnej kuchni w restauracji "Bar a la Torre", która okazała się być prowadzona przez Polkę. To tyle jeśli chodzi o lokalną kuchnię. Na deser zamówiłem tam sobie porcję Lagavulina 16, choć moim zdaniem podano mi jakiegoś Ballantines'a, bo ów Lagavulin nie miał za grosz nut torfowych.










Sobota była ostatnim dniem rowerowym przed moim wyjazdem (chłopaki jeszcze jeździli w niedzielę na przełęczy Bernina). Wtedy też zaliczyłem najpiękniejszą przełęcz - Gavię. Gorąco polecam, szczególnie podjazd od Santa Caterina de Valfurva i zjazd w stronę Pezzo. Domykając pętlę odwiedziliśmy też przełęcz Mortirolo, która jest chyba najmniej ciekawą przełęczą jaką widziałem w Alpach. Ostatnie 20km przejechaliśmy piękną ścieżką rowerową do Bormio, na której zostawiłem swoje ostatnie "Waty". Przez całą niedzielę miałem i tak siedzieć w aucie.