Dzień 1 (sobota)
W sobotę chwilę po 21.00 wylądowaliśmy na lotnisku w Alicante. Było trochę zamieszania z poszukiwaniem roweru, bo okazało się, że są dwie taśmy na bagaż ponadwymiarowy. Złapaliśmy nasze torby i udaliśmy się na parking, z którego zabrał nas bus do polskiej wypożyczalni samochodów (Odkryj Auto). Po bardzo dobrze zorganizowanym odbiorze auta wsiedliśmy do Opla Astry (generacja L) w automacie i pojechaliśmy do Calpe. Mniej więcej o 23.00 byliśmy w apartamencie, do którego wpuścił nas konsjerż. Musieliśmy tylko poczekać aż odbierze pizzę na kolację ("Cinco minutos, por favor!").
Apartament Mesana 102 okazał się naprawdę super - przestronny i praktyczny z pięknym widokiem z 2 balkonów i tarasu.
Dzień 2 (niedziela)
Wstaliśmy chwilę później niż zwykle, żeby odespać podróż i poszliśmy na śniadanie do najbliższej otwartej restauracji - 78 Sabores y Copas. W trakcie śniadania przyczepił się do nas mały wróbelek z uszkodzoną jedną nóżką. Nakarmiliśmy go porządnie granolą z litości.
Na początek rowerowej przygody w Calpe wybrałem krótszą wycieczkę z przewodnika BikeShow. Padło na 65-kilometrową pętlę i przełęcz Bernia z widokiem na Calpe (link). Po drodze minąłem przełęcz La Fustera, która jest swego rodzaju bramą do ciekawych tras jadąc od strony Calpe. Miałem mijać ją jeszcze wielokrotnie w trakcie tego wyjazdu. Jadąc trochę dalej dojeżdża się do ładnej malutkiej miejscowości Llíber z pięknymi muralami. Trochę dalej - w Xaló miałem planowo odwiedzić kawiarnię Cafe Ciclista prowadzoną przez Belgów, ale okazało się, że w niedziele mają zamknięte. Podjazd na Bernię nie był zbyt stromy, ale nawierzchnia nie była w najlepszym stanie. Miło było natomiast przyglądać się informacjom na znakach mówiącym o najwyższym stopniu nachylenia, którego możemy spodziewać się na kolejnych kilometrach. Rzekomo zjazd miał być bardzo stromy, ale nie było to nic robiącego wrażenia. W sumie szczyt też zupełnie nijaki. Ot plansza z informacją o wysokości i nic poza tym. Brak nawet dedykowanego punktu widokowego.
Po powrocie do Calpe poszliśmy na pierwszy “hiszpański” obiad w Me Da Igual przy deptaku. Może trochę przesolony, ale smaczny i z miłą obsługą. Dzień zakończyliśmy krótkim spacerem po plaży.
Dzień 3 (Poniedziałek)
Dzisiaj padła kolej na 75-kilometrową pętlę z najsłynniejszym podjazdem w okolicy - Col de Rates (link). Ponownie musiałem wspiąć się na Fusterę, a w Xaló odbić w stronę Alcalalí. W tej miejscowości odwiedziłem słynną kawiarnię kolarską Musette prowadzoną przez Brytyjczyków. Dowiedziałem się, że często wizytują ją profesjonalni cykliści, niektórzy nawet mieszkają niedaleko. Jeden z Brytyjczyków pokazywał mi na swoim telefonie kolejne zdjęcia ze sportowcami pozującymi obok niego. Niestety większości z nich absolutnie nie znam i ani twarze, ani nazwiska nic mi nie mówiły. Ten sam Brytyjczyk wyraził też swoją opinię o Majorce, kiedy zaczęliśmy porównywać obie mekki kolarstwa. W skrócie nie była pochlebna (“Mallorca? Pffff!”). Uważa, że okolica Calpe jest dużo lepsza. W mojej opinii po całym wyjeździe na pewno jej zaletą jest gęsta sieć dróg z niewielkim ruchem samochodowym. Widoki jednak są mocno niespektakularne, a przynajmniej w grudniu. Brakuje też punktów kulminacyjnych podjazdów. Rzadko kiedy na szczytach są jakieś knajpki, czy chociaż punkty widokowe. Tak Majorka jak i Calpe mają swoje wady i zalety i na obóz treningowy pewnie lepiej wybrać Calpe, ale dla widoków polecałbym jednak Majorkę.
Po zjedzeniu, ponoć słynnego, sernika “spod lady” ruszyłem na Col de Rates. Podjazd nie jest zbyt wymagający ani specjalnie długi. Po drodze wyprzedziło mnie kilkadziesiąt dziewczyn na szosach. Widać, że kobieca część społeczności preferuje jednak Calpe. Przełęcz nie ma punktu widokowego na szczycie, więc szybko ruszyłem w dół z drugiej jej strony. Tamta okolica jest jednak mniej ciekawa i jest tam większy ruch samochodowy. Zjazd od Callosa d'En Sarrià w stronę wybrzeża też jest mocno średni, bo przez ostatnie 10-15 km w stronę Calpe trzeba włączyć się do ruchu na dość popularnej drodze krajowej. Nie polecam, szczególnie że po drodze są jeszcze 2 tunele.
Po powrocie poszliśmy z Paulą na stare miasto, żeby spróbować “najlepszej w mieście” Paelli. Tak przynajmniej powiedział nam kelner w restauracji “El Faro Blanco”. Zapłaciliśmy krocie, nie najedliśmy się i pewnie z tego powodu wydaliśmy gruby hajs na smakołyki w supermarkecie My Mercat na koniec dnia.
Dzień 4 (Wtorek)
Dzisiaj chciałem poświęcić więcej czasu żonie, więc rower odstawiłem na bok. Zrobiliśmy sobie spacer wokół tzw. Las Salinas, czyli zbiornika słonej wody, który najprawdopodobniej jest pozostałością po morzu. Ucztują tutaj na rybach flamingi, czaple i kilka innych gatunków ptaków. Do dnia dodaliśmy krótki piknik na plaży przy domu zwieńczony “pływaniem” w morzu. Woda była dość chłodna, więc dosłownie zamoczyliśmy się na chwilę i wróciliśmy na brzeg. Na kolację zjedliśmy po belgijskim piwie w knajpce na końcu plaży. Podczas spaceru na koniec dnia trafiliśmy jeszcze na dwa kotki w okolicy naszego apartamentu. Szczególnie jedna kotka potrzebowała naszych czułości. Chyba była po przejściach, bo miała tylko pół ogonka. Bardzo się łasiła, żeby ją głaskać. Ogólnie nie ma tu zbyt wiele kotów, ale mnóstwo ludzi prowadza się z psami.
Dzień 5 (środa)
Środa zaskoczyła nas deszczem. W Calpe atrakcji “pod dachem” poza sezonem jest niewiele. Wybraliśmy się ponownie na stare miasto i odwiedziliśmy muzeum, w którym akurat prezentowano wystawę filatelistyczną. Nie wiem czy mogli zorganizować coś mniej interesującego. Przespacerowaliśmy się wąskimi uliczkami i trafiliśmy na ciekawą sztukę uliczną w postaci rzeźb morskich zwierząt podwieszonych między ścianami podwórek. Zaskoczył nas fakt, że w mieście jest pełno plakatów pokazujących rodziny w strojach średniowiecznych. Wygląda na jakieś zawody, ale nie potrafiliśmy znaleźć sensownego wytłumaczenia tego fenomenu. Na lunch udało nam się znaleźć klasyczną hiszpańską knajpę, do której chodzą głównie tubylcy. Niestety okazała się najgorszym wyborem do tej pory. Wracając do apartamentu trafiliśmy też na salon jubilera, który sprzedaje Rolexy. Jest to o tyle dziwne, że nie widnieje na liście autoryzowanych salonów sprzedaży, więc albo sprzedaje używane zegarki, albo handluje podróbkami. Ta druga opcja wydaje się o tyle prawdopodobna, że tego samego dnia odwiedziliśmy np. “outlet” Adidasa, w którym ciuchy wyglądają jakby ktoś bardzo chciał udowodnić, że to oryginalny Adidas nakładając na nie np. potrójne logo. Nie wspominam już czarnoskórych kaletników sprzedających torebki Louis Vuitton na deptaku.
Dla poprawy humoru wybraliśmy się na kolację do okolicznej knajpki, która mieści się w urokliwym budynku na rozwidleniu drogi - Remo. Niestety, o ile obsługa była miła, to ponownie rozczarowaliśmy się smakiem jedzenia. Nie potrafią tu przyrządzać potraw. W drodze powrotnej wymizialiśmy “naszego” kotka.
Dzień 6 (czwartek)
Rower stał samotnie zbyt długo - czas na przejażdżkę (link). Dzisiaj 90 km w stronę miasteczka Denia. Trasa dość nudna i nieciekawa. Tylko krótki zjazd do Denii był pewnym wyróżnieniem. Punktem kulminacyjnym miała być kawiarnia rowerowa właśnie w Denii. Odpuściłem sobie jednak tę wizytę, bo okazało się, że jej budynek znajduje się na końcu miejscowości przy drodze wylotowej zaraz obok stacji benzynowej. Wystarczyło cofnąć się jakieś 500 metrów żeby znaleźć się przy morzu. Powłóczyłem się trochę po centrum, żeby zobaczyć co oferuje Denia. Niestety niewiele, pomimo iż szczyci się (niezbyt urodziwym) kasztelem. Najgorsze z całej trasy było jednak to, że ruch samochodowy był spory, a duża jej część wiodła przez miasta pełne rond i skrzyżowań ze światłami. Nie polecam.
To co polecam to zakończyć przejażdżkę krótką kąpielą w zimnym morzu. Nic tak nie uspokaja mięśni jak taki szok temperaturowy. Ostatnio mój umysł wydaje się być gdzie indziej i podobnie dzisiaj - zostawiłem przy okazji tej kąpieli okulary na plaży. Na szczęście nikt ich nie zabrał i przeleżały jakąś godzinę w tym samym miejscu. Zabraliśmy je po drodze idąc do kawiarni na drugim końcu deptaka. Tam obsłużyła nas kelnerka, która wydawała się żywić do nas jakąś nienawiść. Kobieta w średnim wieku z wyglądem kickbokserki rzuciła do nas przy stoliku “Słucham?!” nie oferując nawet żadnego menu. Zamówiliśmy po espresso (cafe solo) i szybko zapłaciliśmy przy barze bez słowa reakcji ze strony kelnerki.
Kilka dni temu napotkaliśmy uroczą knajpkę (Algass) przy plaży od południowej strony Calpe (Playa d’Arenal-Bol). Nadszedł czas na jej weryfikację. Zamówiliśmy po przystawce i głównym daniu (ryby). Po zjedzeniu przystawki kelnerka wyjęła z naszych talerzy sztućce i położyła je brudne na serwetkach żebyśmy mogli ich użyć do głównego dania. Szkoda marnować wodę do mycia, nie? W kwestii jakości jedzenia powiem tylko, że sałatka z kozim serem Pauli miała dodane owoce kandyzowane. Chociaż tyle, że znów czekał na nas kotek z krótkim ogonem.
Dzień 7 (piątek)
Nasz apartament mieści się zaraz przy wielkiej skale, która jest symbolem Calpe. Jest to jednocześnie najmniejszy park narodowy w Hiszpanii - Penyal d’Ifac. Musieliśmy go odwiedzić, a prognoza na kolejny tydzień mówiła, że jeżeli nie chcemy tam iść w weekend, kiedy prawdopodobnie odwiedzą go tłumy turystów, to musimy to zrobić dziś. Wstęp jest za darmo, jednak strona internetowa parku sugerowała, że musimy zarejestrować swoją wizytę ze względu na limit 300 odwiedzających dziennie. Tak też zrobiliśmy. Może ma to znaczenie tylko w sezonie, bo na miejscu nikt tego faktu nie weryfikował, a przez 2 godziny naszej bytności w parku spokojnie przewinęło się tam ze 100 osób. Trasa z początku jest dość łatwa, ale po przejściu przez tunel wykuty w skale robi się już niewesoło. My byliśmy do tego w trampkach, ale nawet w butach górskich poruszanie się po śliskich i ostrych kawałkach skał na wąskiej ścieżce nad przepaścią nie byłoby przyjemne i łatwe. Do tego ubezpieczaliśmy się jedynie z łańcuchem, którego musieliśmy się trzymać, żeby nie spaść do morza. Paula była przerażona, więc ograniczyliśmy się jedynie do odwiedzenia punktu widokowego, a szczyt zostawiliśmy bardziej odważnym turystom.
Zostało nam sporo wolnego dnia i do tego dobrej pogody, więc wybrałem się na rower. Pętla miała 85 km i jako cel obierała przełęcz Coll de la Garga (link). Końcówka podjazdu od strony północnej miała mordercze nachylenie sięgające nawet 17%. Nagrodą za to miał być piękny zjazd po patelniach od strony południowej. Ten niestety okazał się być zjazdem po drodze o wątpliwej nawierzchni poprzecinanej spowalniaczami i betonowymi łatami, po których można było jechać max 10 km/h bo tak trzęsło. Widoki też były niespecjalnie ciekawe. Po kolejnej wycieczce przebiegającej przez przełęcz Fustera, Xaló i Alcalalí stwierdziłem, że na kolejną przejażdżkę podjadę już samochodem. Trening ponownie zakończyłem “morsowaniem” w morzu.
W poszukiwaniu dobrej restauracji na kolację, zdesperowani poszliśmy do rumuńskiej knajpy Dracula. Obsługa była rozgarnięta, choć niespecjalnie miła - traktowali nas trochę jakbyśmy byli powietrzem. Jedzenie było co najwyżej poprawne, choć mój średnio wysmażony stek był zdecydowanie krwisty i ciężko go było pokroić. Raczej nie polecamy.
Dzień 8 (sobota)
Kolejna trasa z przewodnika wymagała znów podjazdu na Fusterę, więc tak jak zapowiadałem, skorzystałem z samochodu i miejsce startu przeniosłem do Alcalalí. Jest tu nawet fajny darmowy parking niedaleko kawiarenki Musette. Dojazd autem okazał się być frustrujący, bo wszędzie były tłumy rowerzystów wyprzedzających mnie przy każdej okazji tak z lewej jak i z prawej strony samochodu, więc moja uwaga była mocno rozproszona. Do tego o ile nową Astrą jeździ się w miarę przyjemnie, to jej skrzynia biegów wymaga jeszcze dopracowania - strasznie szarpie przy ruszaniu. W Xaló trafiłem dodatkowo na sobotni dzień targowy i tłumy przechodniów, samochodów i rowerów.
Po dotarciu do Alcalalí ruszyłem na 50-kilometrową trasę w stronę Vall d’Ebo. Trasa jest całkiem ładna i ciekawa, a sam podjazd epicki. Niespecjalnie stromy, ale pełen “patelni” i na samej górze pozbawiony drzew, więc oferuje piękny widok w stronę morza. Na szczycie oczywiście nie ma nic, ale zjazd w stronę południową też jest niczego sobie. Przyjemność z jazdy zabijał tylko dość mocny wiatr. Myślę, że podmuchy mogły mieć prędkość ponad 30 km/h, bo miejscami trudno było ustać z rowerem, żeby zrobić zdjęcie. W trakcie mojej wycieczki jakiś zespół kolarski kręcił tam chyba film reklamowy, bo było pełno filmowców i wprowadzono dodatkową kontrolę ruchu.
Po krótkim zjeździe okazało się, że czeka mnie kolejny podjazd z miejscowości Vall d’Ebo, którego się nie spodziewałem. Do tego ponownie mocno nachylony (miejscami nawet 15%). Zjazd z tego drugiego szczytu też robi wrażenie - trasa choć wąska to kompletnie pusta i z ładnymi widokami. Zatrzymywałem się co chwilę, żeby zrobić zdjęcie i w którymś momencie musiałem najechać na ostry kawałek skały, bo pobocze jest nimi wysypane. Złapałem gumę. Co ciekawe po napompowaniu dętki wydawała się trzymać ciśnienie i w ten sposób wróciłem, jadąc jakieś 15 km z górki do Alcalalí. Już w domu okazało się jednak, że dętka jest gdzieś delikatnie uszkodzona i ponownie straciła ciśnienie. Na szczęście nie zdarzyło się to w trakcie zjazdu. Do ochłodzenia emocji ponownie wykorzystałem kąpiel w morzu. Polecam! Dużo łatwiej zasnąć po męczącym dniu jazdy.
Reszta dnia to ponownie spacer po deptaku uzupełniony ciastem i kawą w 78 Sabores y Copas. Kolejne rozczarowanie - jak można zrobić ciasto marchewkowe, w którym jest więcej kremu niż ciasta? Nie potrafią tu w słodycze. Na szczęście kolacja była przyjemniejsza. Najedliśmy się bardzo w Me da Igual, a jako że pan kelner był miły i potrafił się zachować profesjonalnie to dostał napiwek. W zamian za to otrzymaliśmy “po szocie” na rachunek firmy. Paula wybrała limoncello, a mnie trafiła się jakaś whisky. Tyle wygrać!
Dzień 9 (niedziela)
Została mi już tylko jedna trasa z przewodnika - jezioro Guadalest. Niestety dojazd wiedzie przez ruchliwą “krajówkę” i tunele. Ponownie wsiadłem więc w samochód, który zaparkowałem tym razem w Callosa d'En Sarrià. Skróciło to trasę do jakichś 30 kilometrów, ale wszystko po górach. Jak to mówią niektórzy - zostało samo "gęste". Niestety ponownie mocno wiało, a temperatura w górach spadła do 8 stopni. Na szczęście rundka wokół jeziora, a właściwie zbiornika retencyjnego była wyjątkowo urokliwa.
Krótka wycieczka tylko trochę została wymuszona faktem, że o 14.00 odbywał się ostatni wyścig F1 w tym sezonie. Po tym jak McLaren przypieczętował zwycięstwo konstruktorów w Abu Dhabi poszliśmy z Paulą świętować ten fakt we włoskiej knajpce zaraz obok naszego apartamentu (In Bocca Al Lupo). Zawsze wydawała się dziwnie pusta, ale jedzenie okazało się pyszne. Mogliśmy jednak odpuścić sobie desery, które tylko wyglądały ładnie, ale w smaku ponownie były po prostu potwornie słodkie.
Dzień 10 (poniedziałek)
Dzisiaj robimy sobie dzień luzu. Na dworze hula bardzo mocny wiatr. Idziemy na krótki spacer żeby poszaleć za smakołykami w Consum i spędzamy większość dnia w domu. Nawet obiadokolację sobie odpuściliśmy.
Dzień 11 (wtorek)
Dzisiaj też leniwy dzień, choć ja nie potrafię usiedzieć na miejscu, bo miałbym wyrzuty sumienia. Przebiegłem się więc wzdłuż morza. Przedłużeniem deptaka jest całkiem ciekawa ścieżka spacerowa.
W porze lunchu Paula zabrała nas na kawę i kanapkę. Po raz pierwszy w trakcie wyjazdu jadłem coś zbliżonego do Pa Amb Oli z Majorki. Była to tostada, czyli przygrillowana bagietka posmarowana oliwą. Dodałem do tego pomidora, szynkę i awokado i poczułem się jak na Majorce. Po lunchu poszliśmy zwiedzić ścieżkę za portem wiodącą na tyły skały Penyal d'Ifac. Spotkaliśmy rzesze kotów i odkryliśmy bardzo fotogeniczne miejsce. Szkoda, że pogoda zaczęła się psuć i słońce zaszło za chmury.
Obiadokolację zjedliśmy w Me Da Igual i po raz pierwszy zawiedliśmy się na tym miejscu. Wypiliśmy po drinku za 10 EUR, w którym prawie nie było alkoholu, a paella walencjańska okazała się być tłustym ryżem z fasolą z wysuszonymi kąskami z indyka z kością. Nie rozumiem tutejszej kuchni.
Dzień 12 (środa)
Dzisiaj prognozy zapowiadały deszcz po południu. Zebraliśmy się więc rano na krótkie bieganie przed śniadaniem. Trochę nas wypizgało, ale zdążylismy chwilę przed deszczem. Ten przesiedzieliśmy przed telewizorem.
Po południu poszliśmy do centrum zwabieni dobrymi opiniami o jednej z restauracji. Wciąż próbowaliśmy dać szansę lokalnej kuchni. Knajpa nazywała się "Enigma - Cocina Con Alma". Oznacza to "kuchnię z duszą". Tutaj było już dużo smaczniej, choć ponownie nasze sztućce zostały odłożone na serwetkę po użyciu ich do przystawek. Dziwnie zapłacić za obiad 250 PLN i nie dostać nowych sztućców. To chyba wina szkolenia kelnerskiego, bo po poproszeniu o rachunek kelnerka wróciła z menu i spytała czy chcemy kawę i deser. Nie mieliśmy już na to ochoty, przynajmniej w tym miejscu. Za Paulą od kilku dni chodziły churros, które upolowaliśmy w kawiarni, która do tej pory nas nie zawiodła - Amara. Pod domem znów czekał na nas krótkoogonowy kotek.
Wieczorem nad morzem pojawiła się burza z piorunami. Chyba pierwszy raz widziałem burzę w grudniu.
Dzień 14 (czwartek)
Ostatni dzień przed odlotem przywitał nas ładną, choć wietrzną pogodą. Wykorzystaliśmy go, żeby pobiegać ostatni raz wzdłuż morza i pomęczyć organizmy interwałami. Zostało nam sporo dnia, więc poszliśmy na klasyczny już spacer odwiedzając po drodze znane nam koty. Po drodze udało nam się w końcu upolować miejsce, w którym podają tortille, choć w plastrach i podaną w bułce. Spacer odbył się głównie pod znakiem aparatu, więc nie mogło w jego trakcie zabraknąć wizyty w Las Salinas. Flamingi były wyjątkowo skore do portretów, a i światło sprzyjało. Dzień zamykamy pyszną pizzą w In Bocca Al Lupo.
Podsumowanie
Wypożyczalnia Odkryj Auto działa bardzo sprawnie, mogę spokojnie polecić. Mieliśmy bardzo fajny samochód - nowoczesny i z niskim przebiegiem. Upewniłem się przy tym, że do auta klasy Opla Astry wchodzi walizka z rowerem. Może i na styk, ale wchodzi. Rower w całości w sumie też wchodzi.
Calpe jako miejscowość jest raczej nieciekawe, a przynajmniej poza sezonem. Nie sądzę jednak żebyśmy chcieli tu przyjechać w sezonie. To takie Międzyzdroje. Wszystko zawalone hotelami i apartamentowcami. Stare miasto też nie jest zbyt urokliwe. Morze na pewno pozostaje piękne i czyste, o ile odwrócimy się plecami do brzegu, żeby nie patrzeć na hotele i tandetne stragany i knajpy. Jedzenie jest drogie i niepyszne. Najlepsze jedliśmy we włoskiej knajpce (sic!). Co ciekawe mamy wrażenie, że jedzenie w supermarketach też nie jest jakoś szczególnie tanie. No i wciąż zaskakuje mnie jak niewiele osób mówi tutaj po angielsku. Znajomość hiszpańskiego na pewno pomaga.
Rowerowo okolica jest ciekawa i ma sporo do zaoferowania, ale nie jest szczególnie piękna (przynajmniej w grudniu). Na pewno nie jest wyjątkowa jak to niektórzy twierdzą. Jeśli kogoś kręci możliwość spotkania sławnych kolarzy i ma ochotę potrenować to na pewno jest gdzie. Odniosę się jeszcze do wspomnianego przeze mnie wcześniej braku punktów kulminacyjnych. Uświadomiłem sobie, że na Majorce też pod tym względem nie jest jakoś super.
Oba miejsca - Majorka i Calpe na pewno zasługują na znalezienie się na mapie kolarstwa, choć dla mnie, może z sentymentu, wygrywa Majorka. Byłem tam zwykle poza sezonem i zawsze byłem zachwycony. Tutaj - jest ok. Nie sądzę, żebym szybko tu wrócił, jeśli w ogóle. Paula ma podobne zdanie. Na szczęście cały wyjazd mimo wszystko pozwolił nam się dobrze zrelaksować, a apartament z widokiem na morze pomógł w tym znakomicie. Polecam!