piątek, 3 maja 2024

Wiedeń i dolina Wachau - dzień 3

Trzeci dzień zaczęliśmy od szybkiego spaceru po ogrodach Belwederu. Niestety problemy z systemem tour guide spowodowały, że nie opowiem żadnej ciekawej historii o tym miejscu.







Po rundce wokół Belwederu autokar zabrał nas do Schoenbrunn - pałacu letniego rodu Habsburgów. Legenda głosi, że pewien cesarz zagubił się w tutejszych lasach w trakcie polowania i natrafił na źródło, które było wyjątkowo piękne, i od tego właśnie wywodzi się nazwa pałacu, który postanowiono w tym miejscu wybudować. Schoenbrunn znaczy dosłownie "piękne źródło", czyli nazwa bez polotu. Była to moja druga wizyta w tym miejscu i ponownie zrobiła ogromne wrażenie. Niestety nie mieliśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie okolicznych ogrodów. Godzina to za mało, myślę że realnie potrzeba ze 4 godziny, żeby jeszcze odwiedzić ZOO i palmiarnię, czy oranżerie. Zrobiliśmy sobie tylko krótki spacer (w deszczu) i wypiliśmy kawę z busika. Pałac jest niezwykle popularny - odwiedza go rocznie ponad 6 milionów osób. Ciekawi mnie co o tym myślą potomkowie rodu Habsburgów, których pozbawiono tej spuścizny po narodzinach republiki. Podobno jest ich na świecie teraz ponad 600 osób. Mają zakaz uczestniczenia w polityce Austriackiej. Jednemu z nich udało się jednak zostać europarlamentarzystą, jednak jako delegat Niemiec. Z innych ciekawostek - w pałacu miał swoją siedzibę również Napoleon i w jednym z jego pokojów znajduje się ztaksydermizowany jego ulubiony ptaszek. Chodzi o zwierzę, zboczeńcy.




























































Kolejnym punktem programu był "spacer" po Praterze. Mieliśmy na to ledwo 15 minut, ale po prawdzie odwiedzanie tego wesołego miasteczka w dzień i do tego deszczowy w ogóle mija się z celem. Właściwie wyszedł nam z tego postój na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Grupę strasznie to rozsierdziło.

Po Praterze część grupy poszła zwiedzać skarbiec i katakumby Habsburgów, my jednak skorzystaliśmy z czasu wolnego. Kupiliśmy czekoladki Mozartowskie, spotkaliśmy (po raz drugi w tym tygodniu) mojego kolegę z poprzedniej pracy (pozdrowienia Łukasz!), obejrzeliśmy miliony koszmarnych magnesów i kilka sklepów z zegarkami oraz ciuchami damskimi. Niestety bez rezultatów. Na lunch zjedliśmy wursty, którymi rodzina Kępów żywi się w Wiedniu za każdym razem jak tu jesteśmy :). Zajrzeliśmy też do środka Stephansdom, ale nie polecamy. Najbardziej jednak zawiodłem się na jubilerach sprzedających zegarki premium (Rolex, Tudor itp.). Salony są ciasne, obsługa nieogarnięta, a w ramach poczęstunku serwują alkohole klasy Jim Beam. Nie dorastają do pięt Dublinowi pod tym względem, choć zdecydowanie przewyższają olskie, a przynajmniej krakowskie salony. We Wrocławiu nie mamy żadnych póki co.










Nie mogło się obyć bez odwiedzenia wzgórza Kahlenberg, które w historii Polski miało kilka znaczeń. Pierwsze było takie, że na tym wzgórzu Jan III Sobieski dokonał odporu armii tureckiej. Drugie - jest tam kawałek ziemii Austriackiej, który został wykupiony przez Polaków w okresie, kiedy Polska nie istniała. Stoi tam teraz kościół z polskimi pamiątkami, między innymi wierną kopią "Bitwy pod Wiedniem" Jana Matejki, której to oryginał znajduje się w Watykanie, jako że Matejko podarował go JPII.





Właściwie cała grupa oprócz naszej dwójki zdecydowała się na kolację fakultatywną w gospodzie Wolff w Neustadt. My jednak wyłamaliśmy się i poszliśmy kilkaset metrów dalej do uroczej knajpki S'Pfiff. Nie interesowały nas półmiski z wieprzowiną z Wolff i woleliśmy wybrać coś z menu sami. To był strzał w dziesiątkę. S'Pfiff okazał się przytulną knajpką z przemiłą obsługą i pysznym jedzeniem, na które w sumie wydaliśmy i tak mniej niż wynosił koszt fakultatywnej kolacji w Wolff. Gorąco polecamy!