wtorek, 28 maja 2024

"Morski Dom Kultury" - edycja 2024

Po raz trzeci wybrałem się pod kapitanem Wojtkiem P. na rejs po Bałtyku. Tym razem na koniec maja. 

Sobota - 18 maja

Tradycyjnie wyjechaliśmy z Wrocławia w sobotę, tylko tym razem podzieliliśmy się na dwa samochody jadące niezależnie. Wojtek z Tomkiem i Tymonem pojechali po Krystiana do Poznania, a ja zabrałem się z Michałem Ko. i Radkiem drugim autem.
Przyjechaliśmy do Świnoujścia chwilę przed autem Wojtka i dzięki temu zajęliśmy się poszukiwaniami wejścia na teren jachtklubu Kotwica, który to podnajmuje kawałek nabrzeża od Marynarki Wojska Polskiego. Hint: ażurowa furtka z gałką z jednej strony daje się otworzyć naciskając klamkę po drugiej stronie. Nie czekaliśmy długo na auto Wojtka, ani na Mariusza z chrześniakiem, którzy dotarli do Świnoujścia pociągiem z Krakowa. Szybko zaształowaliśmy się i rozlosowaliśmy miejsca na jachcie. Mnie niestety przypadła koja w salonie, gdzie naprawdę ciężko się wyspać, bo zwykle po salonie ciągle ktoś się krząta. Niestety nikt nie chciał się zamienić.
Około 17:00 ekipa poszła do kościoła, a ja miałem czas, żeby pobiegać po okolicy i zwiedzić kawałek Świnoujścia. Pobiegłem do Stawy na nabrzeżu i z powrotem, co dało w sumie 8km z hakiem. Z resztą załogi spotkałem się w pizzerii Grota zaraz obok kościoła. Mają tam całkiem niezłą pizzę - polecam. Po krótkim szkoleniu z bezpieczeństwa podjęliśmy decyzję o wypłynięciu w nocy w stronę Bornholmu, żeby skorzystać z dobrej pogody.



Niedziela - 19 maja

W mojej wachcie (Radek + Tymon) zdecydowanie Radek był kukiem. Przygotowanie śniadania (frankfurterki!) przypadło na koniec naszej zmiany, która zaczęła się o 04:00 i trwała do 08:00. Potem ster przejmowała wachta Michała i Tomka, a my mogliśmy iść spać. Nie jest łatwo zasnąć wczesnym rankiem i do tego w salonie. Na szczęście Michał z Krystianem okazali mi miłosierdzie i użyczyli swojej kajuty.
Obudziłem się w trakcie wachty Krystiana, Mariusza i Kacpra. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że do załogi dołączył gołąb pocztowy. Miał płynąć z nami dobrych kilka godzin na Bornholm. Sprawiał wrażenie oswojonego z ludźmi. Pozwolił nam się zbliżyć na tyle, że Krystian mógł przeczytać numer telefonu właściciela na jednej z jego nóżek. Rozmowa telefoniczna wyjawiła nam, że 11071 (to jego imię) startował w zawodach gołębi pocztowych w Stargardzie Szczecińskim i miał wrócić do Elbląga. Poiliśmy go wodą z cukrem i karmiliśmy suchym ryżem za radą właściciela. Wygląda na to, że wybrał wolność w Danii, bo gdy tylko dotarliśmy do Nexø odleciał w stronę lądu. Od tamtej pory każdy gołąb miał nam się wydawać być "naszym".
Infrastruktura portowa w Nexø okazała się dla nas niedostępna, bo obsługa portu miała wolne w niedzielę i nie mogliśmy kupić kart dostępu do prysznica, prądu i wody. Mili Duńczycy próbowali nam jakoś pomóc, ale bez sukcesu. Kąpiel pod prysznicem na jachcie musiała nam wystarczyć. Poprzedniego dnia kontuzjowałem sobie kolano biegając po plaży w Świnoujściu, co miało wyłączyć mnie z tej przyjemności do końca rejsu. Spanie w ciasnym śpiworze i manewrowanie na niewielkiej przestrzeni jachtu nie pomagało w regeneracji. Na szczęście całą załogą zrobiliśmy sobie krótki spacer po okolicy, po czym poszliśmy spać. Nexø nie jest szczególnie ciekawym portem.




Poniedziałek - 20 maja

Ominęła nas najgorsza wachta 00:00-04:00. Z Nexø o 6 rano wyruszała wachta Michała. Przybraliśmy kierunek na Hammerhavn. Nasza łódź okazała się śmigać po falach, do tego kierunek wiatru nam sprzyjał - sporą część trasy przemierzyliśmy w pełnych wiatrach. Do portu docelowego dotarliśmy w dużo szybszym tempie niż się pierwotnie spodziewaliśmy.  Wojtek nie chciał ryzykować wchodzenia do płytkiego basenu Hammerhavn i zarządził dalszy rejs - w stronę Hasle. Mieliśmy spory zapas czasu, a Hasle było większym i ciekawszym portem. Udało nam się dzięki temu "polatać" przy "szóstce" (w skali Beauforta).
W porcie Hasle, ku mojej zgubie, serwowano moje ulubione lody włoskie w posypce kakaowej. Zjadłem ich zdecydowanie za dużo w trakcie tego rejsu :). Po zjedzeniu lodów (najpierw) i obiadu (później) wybraliśmy się na krótki spacer w stronę dawnej kopalni węgla brunatnego na plaży oraz pobliskiego Rubinowego Jeziorka. Spacer zwieńczyliśmy piwem lokalnej marki Svanneke i głupkowatymi żartami w pobliskiej kawiarni. Wymyśliliśmy między innymi nową aplikację "Mapy i dowcipy". Nie pytajcie... Po zjedzeniu kolacji z lodów (sic!) zakończyliśmy udany dzień. Następnego dnia i kolejnego na Bałtyku miał hulać sztorm, a my mieliśmy zostać w Hasle aż do środy do wieczora.









Wtorek - 21 maja

Sztorm hulał na Bałtyku, co pozwoliło nam się wyspać spokojnie w porcie. Żeby nie zbijać bąków zapakowaliśmy się w komunikację podmiejską i pojechaliśmy do Allinge. Zakup biletu okazał się nie lada wyczynem, bo duńska aplikacja RejseBillet ma bardzo słaby UX. Trudno określić o której właściwie odjeżdża autobus, a po zakupie biletu okazuje się, że "jeszcze nie jest ważny". Na szczęście kierowcy (i kierowczynie!) niespecjalnie się tym przejmują jak typowi duńczycy.
Po ekstensywnej sesji fotograficznej na plaży w Allinge poszliśmy na piechotę na północ do Sandvig, gdzie wbiliśmy na teren parku krajobrazowego i zrobiliśmy sobie spacer wzdłuż wybrzeża aż do latarni morskiej przy Hammerhavn - portu, który minęliśmy dzień wcześniej.
Słońce grzało mocno, ale wiatr skutecznie obniżał odczuwaną temperaturę. W międzyczasie zgubiliśmy na chwilę Krystiana, a potem Wojtka, który poszedł szukać naszej zguby. Dało nam to więcej czasu na uwiecznianie na zdjęciach Opalowego Jeziorka oraz jeziora Hammersø. Ostatecznie odnaleźliśmy się wszyscy, a biedny, głodny Krzysztof miał iść jeszcze kilka kilometrów zanim dotrze do paśnika. Po drodze przyjrzeliśmy się jeszcze Madsebakke - skalnej twórczości wyrytej przez przodków Wikingów ok. 2500 lat temu. Nie polecam.
Posileni rybą z frytkami i tradycyjnie duńskimi lodami rzuciliśmy się w pogoń za autobusem. Nie uznał nas niestety za godnych zatrzymania się na przystanku. Przez to kolejną godzinę mieliśmy iść wzdłuż jego linii. Po kilku perturbacjach z aplikacją RejseBillet udało nam się wrócić do Hasle.








Środa - 22 maja

Po długim spacerze liczyłem na długi sen. Niestety w ten dzień wypadała nasza kolej na przygotowanie śniadania. Nasz kuk - Radek wstał chyba już o 6 rano i zaczął pieczołowicie kroić boczek na najdrobniejszą kosteczkę jaką widziałem. Potem zabrał się za krojenie chleba na 3mm kromki i przerabianie cebuli w pył. Przygotowywaliśmy tego dnia jajecznicę z 40 jaj. Jest to nie lada wyzwanie, ale metoda Radka na usmażenie białek w wielkim garze, a potem dodanie do nich żółtek sprawdziła się doskonale.
Mając wysoki poziom jajek we krwi wsiedliśmy w kolejny autobus ponownie przeklinając RejseBillet. Kierunek Helligdommen Kunstmuseum. Okazało się, że to tylko nazwa naszego docelowego przystanku w szczerym polu. Nie poszliśmy do żadnego muzeum, tylko na kolejny trekking wzdłuż wybrzeża - tym razem w kierunku miasteczka Gudhjem. W międzyczasie udało mi się z pomocą Pauli sprzedać klimatyzator przez OLX :).
Okolica okazała się nie mniej malownicza niż wczoraj, choć bardzo różna od okolic Allinge - dużo bardziej zalesiona. W Gudhjem oczywiście poszliśmy na lody, a pani w kolejce przede mną zamówiła dla siebie, męża i syna zestaw 12 gałek z wkładką lodów włoskich, lodów ciepłych i 2 rureczkami. Zapłaciła za tę przyjemność jedyne 100 PLN. To prawdopodobnie najlepiej wydane 100 złotych w jej krótkim, wypełnionym cholesterolem życiu :).
Po powrocie przygotowaliśmy obiadokolację z sałatką z czosnku niedźwiedziego, jogurtu i pomidorów, po czym zaczęliśmy przygotowania do odejścia i jeśli dobrze pamiętam o 20:00 już byliśmy na morzu.
Moja załoga miała objąć ster od północy do czwartej (nie cierpię tej wachty), więc "pożyczyłem" kajutę na dziobie od Michała i Krystiana i zmusiłem się do snu. Morze było wciąż niespokojne. Przeleżałem tak 3 godziny bez zmrużenia oka, intensyfikując tylko na kolejnych falach wspomnienie sałatki poprzez coraz głębsze beknięcia. O 23:00 uznałem, że nici ze spania, a ja muszę wyjść na pokład, bo sałatka chce wyjść na wolność. Udało mi się ustabilizować sytuację łykając po drodze Cynaryzynę.








Czwartek - 23 maja

Morze szalało. Każdą falę, która podrzucała nasz jacht widać było wyraźnie w świetle pełni księżyca. O północy przejąłem ster od zmęczonego Krystiana. Pilnowanie kursu i żagli w nocy przy baksztagu i falach o wysokości powyżej burty jachtu to nie jest łatwe zadanie. Dodatkowo wpłynęliśmy na skrzyżowanie kilku rut żeglugi komercyjnej i musieliśmy bardzo pilnować plotera upewniając się obserwując również ciemny horyzont, że wszystkie kontenerowce i promy nie są z nami na kursie kolizyjnym. Na domiar złego obaj moi załoganci poddali się chorobie morskiej.
O 2:00 Tymon na szczęście poczuł się na tyle dobrze, że mógł zmienić mnie przy sterze. Ja już zacząłem mieć omamy i widzieć mury na falach. Radka wysłałem do kajuty, bo nie był w stanie trzymać steru, choć nie można mu odmówić poczucia obowiązku. Na koniec wachty mimo zmęczenia miałem wciąż taki poziom adrenaliny, że posiedziałem z wachtą Michała aż do wschodu Słońca.
Około 6:00 zmęczenie wzięło górę i zdrzemnąłem się aż do śniadania o 8:00. Wpływaliśmy na wody Bałtyku przypominające bardziej Karaiby ze względu na zabarwienie wody od wapienia. Krystianowa wachta została zlana deszczem zanim udało nam się dobić do portu w Klintsholm. Wyglądał na wymarły poza sezonem. Nie zabawiliśmy tam długo. Zdarzyła się tam jednak zabawna sytuacja. Moja kamizelka ratunkowa przemokła i pomimo iż wisiała na haku pod pokładem, uruchomił się w niej awaryjny mechanizm zanurzeniowy i napełniła się gazem strasząc przy okazji naszą załogę.
Po obiedzie wyruszyliśmy w drogę powrotną do Świnoujścia. Tymon, Radek i ja mieliśmy jeszcze objąć wachtę 20:00-0:00. Pozwoliło mi to zaliczyć tego samego dnia tak wschód, jak i zachód Słońca.








Piątek - 24 maja

Byłem tak wykończony poprzednim dniem, że jak tylko położyłem się spać po północy to wstałem dopiero przed kolejną wachtą o 8:00. Wracaliśmy na silniku, bo na morzu panowała 100% flauta. Sytuacja "jak w polskim filmie" przez 4 godziny - nuda.
Do portu macierzystego dotarliśmy naszym Komandorem dopiero o 15:00. Zorganizowaliśmy sobie spacer na lody (nieduńskie - bueee) i plażę, zjedliśmy pizzę w Grocie i zabraliśmy się za pakowanie. Wojtek w międzyczasie rozdał nam opinie z rejsu i poszliśmy spać przed powrotem do Wrocławia w sobotę o poranku.

Koniec.


sobota, 4 maja 2024

Wiedeń i dolina Wachau - dzień 4

Dzień zacząłem dość wcześnie od wykorzystania ostatniej możliwości biegania po ogrodach Schoenbrunn. Przy okazji znalazłem rzekome źródło od którego wzięła się nazwa pałacu. Spotkałem też intersującego ptaka (dzięcioła?), który bawił się ze mną w chowanego uciekając po obwodzie drzewa.




Po śniadaxniu wykwaterowaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy do malowniczego regionu Wachau, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, gdzie podróżowaliśmy wzdłuż Dunaju, winnic, sadów morelowych i malowniczych, średniowiecznych miasteczek. Znajdują się tu żyzne gleby lessowe, a sama historia winnic sięga czasów Cesarstwa Rzymskiego. Legioniści przy wstępowaniu do armii mieli obiecany przydział pół litra wina dziennie i dla stacjonujących tu oddziałów nie opłacało się go wozić z Italii - zaczęto je produkować właśnie tutaj. Lokalne wina wytwarzane są z dwóch szczepów - popularnego Rieslinga i endemicznego Gruener Veltliner. Piliśmy oba i Veltliner zdecydowanie wygrywa. Jest mniej kwaśny i troszeczkę słodszy. Oba wina są oczywiście białe oraz wytrawne. Okolica słynie też z wyrobów z moreli, z tego co zauważyliśmy, głównie z alkoholi. Popularnym napojem jest trzw. "pijana morela" czyli pół moreli zanurzone w mocnym alkoholu.







Zwiedzanie zaczęliśmy od barokowego opactwa Benedyktynów w Melku, o którym pisał Umberto Eco w powieści "Imię Róży". W opactwie znajduje się m.in. muzeum ilistrujące historię życia św. Benedykta, twórcy Formuły Benedyktyńskiej (znane "Ora et labora"), a także wiele relikwii, w tym św. Jana Chrzciciela, Krzyża Świętego oraz ciało św. Kolumbana. Jest tu też najstarszy krzyż z pierwszego kościoła w Wiedniu z 1220 roku. Zaskoczył nas przenośny brewiarz dla mnichów wielkości 4x4x4cm zapisany ręcznie. Niestety we wnętrzach opactwa obowiązuje ścisły zakaz robienia zdjęć, którego jednak nikt nie potrafił nam uzasadnić. Pozwoliłem sobie zatem uwiecznić na zdjęciu chociaż ciekawą bibliotekę. Wnętrze muzeum oraz imponującego kościoła św. Benedykta pozostaną jednak tylko w naszej pamięci.










Następnie wybraliśmy się w podróż statkiem po falach modrego Dunaju, której celem było miasteczko Dürnstein, gdzie znajdują się ruiny zamku i fragmenty murów średniowiecznych wraz z najstarszą bramą. Tam zjedliśmy też obiadokolację w restauracji składającą się z gulaszu wołowego i klusek ziemniaczaneych a na deser sztrudel morelowo-serowy z lampką lokalnego wina. W zamku na szcycie wzgórza przetrzymywany był Ryszard Lwie Serce pojmany przez Leopolda V w trakcie jego podróży na jedną z krucjat. Okup miał wynosić nawet 20 ton srebra, które pozwoliło mocno rozwinąć ten region..




















Na koniec wycieczki spędziliśmy też 30 minut w miasteczku Krems, gdzie kilka osób zdążyło zrobić zakupy spożywcze i załątwić potrzeby fizjologiczne. Okazuje się, że wiedeńczycy przyjeżdżają do tego małego miasteczka ze względu na szeroką ofertę kulturalną (koncerty, wystawy) oraz kierunki studiów, których w Wiedniu nie ma (np. "zarządzanie szpitalem").











To niestety koniec naszych przygód austriackich, przynajmniej w ramach tej wycieczki.