piątek, 15 września 2023

Tureckie historie - dzień 1

Dzisiaj pobudka o 5.30 lokalnego czasu (+1 do czasu polskiego) i szykowanie się do wyjazdu do Efezu. Zjedliśmy śniadanie w parszywym hotelu w Milas (Milashan Hotel). Nie było dużego wyboru - bułki, masło, ser i jakaś wędlina ze zmielonej budy z psem. 


Wyruszyliśmy o 6.45 autokarem z resztą turystów z pozostałych miast Polski. W sumie jest nas ok. 40 osób. Naszą pilotką jest Mela. Tak na nią mówimy, bo nie potrafimy wypowiedzieć jej tureckiego imienia. Posługuje się ona językiem polskim i robi to z różną sprawnością, ale na pewno z dużą pewnością siebie. Nasze ulubione stwierdzenia to: "brzoskwiny", "oliwki też bardzo więcej", "pokażę Wam gdzie będziemy spotkać się", "tam jest zbyt dobrze zachowany szę <wstawić budynek>".


Po jakiejś godzinie jazdy, rzekomo dla skorzystania z toalet, stanęliśmy w Galata Quality. Jest to salon sprzedaży ręcznie wyrabianej biżuterii ze złota i srebra z kamieniami szlachetnymi oraz pół-szlachetnymi. W rzeczywistości jest to grupa oszustów, która wpycha Ci w gardło wątpliwej jakości błyskotki, a pewność swoich produktów wspiera swoim "certyfikatem". Potrafią przecenić tandetne pierścionki z 700 EUR na 200 EUR bez mrugnięcia okiem. Pauli trzęsły się ze zmęczenia ręce przy przymierzaniu, więc zaproponowali nam kawę po turecku. Już byli przekonani, że rzuci się na ich błyskotki. Eskalacja nastąpiła szybko i zaproszono nas do osobistego pokoju przymiarek. Na koniec jednak Paula z niespotykaną do tej pory asertywnością odparła ataki Ibrahima i jego menadżerki. Może miało to związek z tym, że Ibrahim spytał, czy miała kiedyś wypadek, bo pierścionek nie wchodził na jej palec wskazujący? W każdym razie zrobiła na mnie duże wrażenie swoją zdecydowaną odmową.


Po tym doświadczeniu pełnym niesmaku i pierwszych wątpliwościach co do motywacji naszej pilotki, dotarliśmy do niedalekiego Efezu. Są to tak naprawdę ruiny (z naciskiem na ruiny) starożytnego jońskiego miasta, gdzie swego czasu przebywał m.in. Heraklit (tak ten z Efezu). 

Mieliśmy trudności ze zrozumieniem historii opowiadanych przez pilotkę, ze względu na kompletny bałagan panujący w jej zdolnościach językowych, choć dowiedziałem się przynajmniej, dlaczego wiele z rzeźb traciło głowy. Okazuje się, że w zależności od klimatu politycznego zdarzało się, że były one w posągach wymieniane, co powodowało, że nie trzymały się one wystarczająco mocno i trzęsienia ziemi potrafiły strącać je z ramion i niszczyć. Panta Rei jak to mówił Heraklit i po dwóch godzinach spaceru w upale i zwiedzeniu dwóch agor, biblioteki Celsjusza, kilku latryn oraz świątyń dotarliśmy do końca terenu. Mieliśmy mało czasu wolnego, więc nie udało mi się przymierzyć żadnego real fake Rolexa w sklepach z pamiątkami.













Kolejny przystanek to ruiny świątyni św. Jana, gdzie apostoł odnalazł wieczny spoczynek. Muszę przyznać, że ten kościół na bazie krzyża musiał być imponujący w latach swojej świetności. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie chrzcielnica, do której kapłan schodził po schodkach z małym dzieckiem na rękach. Nie spędziliśmy tam dużo czasu i głód pognał nas do następnego punktu wycieczki.









Obiad zjedliśmy w jakimś parszywym bufecie (Cerithan restaurant), gdzie zgarnięto z nas po 10 EUR, wpędzono na salę pełną ludzi z pozostałych 5 autokarów, które się tam zatrzymały i nakarmiono odgrzewanym żarciem niskiej jakości, choć na szczęście nietrującym. Paula kupiła na miejscu portfelik z Maryjką dla koleżanki i z kolejnym lekkim uczuciem niesmaku pojechaliśmy do położonej w górach malowniczej wioski Sirince. Z naszych oględzin takie mini-Zakopane patrząc po straganach.














Tam trafiliśmy na degustację win owocowych, co było po prostu frontem do sprzedaży owych win w niebotycznych cenach. 12 EUR za butelkę wina truskawkowego? Serio? Dostaliśmy godzinę czasu wolnego i poszliśmy napić się prawdziwej kawy po turecku, siedząc na poduchach po turecku, słuchając jak nasi sąsiedzi ze stolika rozmawiają po turecku. Chyba było tak jak mówiła pilotka - to atrakcja, która jest głównie nastawiona na Turków. Zjedliśmy (ponoć tradycyjne) tureckie lody do złudzenia przypominające Carte d'Or i pojechaliśmy do hotelu w Bergamie (2h jazdy autokarem). Po drodze minęliśmy imponujący Izmir. Trzecie największe miasto Turcji, ponoć najbardziej postępowe i pełne ciekawej, nowoczesnej architektury. Niestety jednak nie zatrzymywaliśmy się tam.

Przed godziną 20 lokalnego czasu dotarliśmy do miasta Bergama do hotelu Labella Bergama. Zjedliśmy chyba najlepszy posiłek do tej pory - bakłażana w sosie pomidorowym z papryką i ryżem arborio. Raczej się dziś nie wyśpimy, bo w hotelu rozlega się płaczliwy głos klarnetu. Jeden z gości organizuje wesele z okazji swojego obrzezania. Good for you, good for you...