sobota, 16 września 2023

Tureckie historie - dzień 2

 Z hotelu wyjechaliśmy dziś trochę później niż wczoraj, bo po 8.00. Do pierwszego punktu programu nie było daleko, dosłownie kilkanaście minut jazdy. Był nim Asklepion - antyczne sanatorium, gdzie leczono różnego rodzaju choroby poprzez niezawodne kuracje pod tytułem "proszę więcej spać", "proszę zażywać więcej kąpieli", "proszę obejrzeć sobie grecką komedię w szpitalnym amfiteatrze". Najsłynniejszym medykiem z tutejszej kasy chorych był Galen, który później został osobistym łapiduchem Marka Aureliusza. Asklepiony powstały ku czci boga Asklepiosa, patrona sztuki lekarskiej (znanego również jako Eskulap), który to był synem Apolla, a jego atrybutem był wąż. Aktualny stan tego asklepionu to kompletna ruina, jednak samo miejsce było dość ciekawe. W Pauli sanatorium wzbudziło zwiększoną moc chęci niesienia pomocy wszelkim zwierzętom i wraz z przewodniczką wzięły w opiekę małego ciupka - malutkiego szczeniaczka, którym mama nie chciała się zająć. Odniosły go wspólnie do budki ochrony, gdzie opiekę przejęła jedna ze strażniczek. Na parkingu przy asklepionie spotkaliśmy kolejnego szemranego handlarza, który zaserwował nam tekst wyjazdu. Podczas targowania się o paszminy z jedną z  uczestniczek wycieczki dowalił po polsku "Turcja traci, Polska się bogaaaaaci!!!". Już samo to powinno być warte 5 euro.










Kolejna krótka przejażdżka pozwoliła nam dotrzeć do ruin Czerwonej Bazyliki. Była to dawna świątynia poświęcona nieznanym bóstwom egipskim (prawdopodobnie Sechmet), później przekształcona w kościół p.w. św. Jana Ewangelisty. Nie bez powodu wybrano akurat tego patrona. Twierdzi się, że jest to miejsce, do którego odnosi się św. Jan w Apokalipsie. Rzekomo w owej świątyni egipskiej miał znajdować się "tron szatana". Szybka analiza chronologii powstania światyni i tekstów św. Jana pozwala stwierdzić, że nie trzyma się to kupy i raczej nie jest to to miejsce. Legenda jednak pozostała, a św. Jan dostał swój kościół.







Dosłownie zaraz obok znajduje się stacja kolejki linowej, która wciągnęła nas na pobliskie wzgórze na którym znajdował się kiedyś okoliczny Akropol (górne miasto) wraz ze świątyniami Apolla, Ateny, Dionizosa, amfiteatrem oraz kilkoma innymi budynkami pierwszej potrzeby jak np. arsenał. Kluczowym budynkiem jednak była biblioteka zawierająca nawet kilkaset tysięcy zwojów i szybko zbliżająca się swoją potęgą do aleksandryjskiej. Rzekomo spowodowało to gniew Ptolomeusza, który zakazał sprzedaży papirusu do Pergamonu (dawna nazwa Bergama). Tym samym dało to sposobność do używania pergaminu, po raz pierwszy na taką skalę. Kolejną ciekawostką podzielił się z nami jeden z uczestników z wycieczki, dobrze zaznajomiony z historią, albo po prostu oglądajacy właściwe Tik-toki. Otóż akropol pergamoński to pierwsze miejsce, gdzie zastosowano koturny w teatrze greckim. Tutejszy amfiteatr był bardzo duży, a do tego bardzo stromy. Aktorami byli ludzie niewielkiej postury i żeby poprawić swoją widoczność wspomagali się właśnie butami na platformach. 

Wisienką na torcie była możliwość spełnienia życzenia poprzez wyzwanie zręcznościowe: jeśli udałoby nam się wrzucić monetę na kolumnę przed nami czekało nas szczęście. Obojgu nam się to udało, więc to dobrze wróży.













Po kolejnych 3 tysiącach kroków dostaliśmy 20 minut czasu wolnego, który spędziliśmy z Paulą na robieniu zdjęć i piciu pysznego wyciskanego soku pomarańczowego (4 EUR).

Wybiła 12.30 - czas dzisiejszego obiadu. Wróciliśmy do centrum Bergamy, żeby posilić się w kolejnym bufecie "Wszystko po 10 euro". Jakość podobna jak dzień wcześniej. Niestety w okolicy nie było innego wyboru, więc zacisnęliśmy wargi i ponownie wciągnęliśmy tę paszę. Czekała nas trzygodzinna droga do Troji, więc musieliśmy się najeść. 

W jednym z miasteczek zatrzymała nas Policja, jednak kierowca się jakoś wyłgał z wątpliwych wskazań tachometru i pojechaliśmy szybko dalej. Po drodze minęliśmy flamingi żerujące na farmach krewetkowych oraz punkt tankowania kawy, w którym można było kupić płytę CD ze szlagierami muzyki klasycznej w wersji belly dance.

Około piątej dotarliśmy do Troi. Generalnie nie polecam. Jeśli to co do tej pory oglądaliśmy to ruiny, to Troja przypomina skład niesortowanego marmuru i granitu. Ponoć można to zawdzięczać niemieckiemu archeologowi-amatorowi Heinrichowi Schliemannowi, który był XIX-wiecznym Elonem Muskiem. Dysponował małą fortuną i postanowił, bez poszanowania dla sztuki archeologicznej dosłownie przeorać ruiny wykopując skarby i zawłaszczając je dla siebie. Turcy zorientowali się dopiero jak zobaczyli żonę Schliemanna paradującą w biżuterii, która mogła pochodzić z miejsca prac archeologicznych. Najbardziej jednak zawiedliśmy się na tym, że koń trojański był w remoncie.










Dzisiaj nocujemy w Anzac Hotel w Canakkale. Przed pójściem spać mieliśmy zapewnioną kolację, ale szczerze mówiąc mamy już dość patrzenia na zalewajkę, pałki z kurczaka i ryż (wszędzie nas tym karmią). Wraz ze znajomymi Anetą i Dawidem wyszliśmy z kolacji i poszliśmy naprzeciwko do ciekawie wyglądającej kebabowni pełnej lokalnych uśmiechów. Nie było to może odkrycie kulinarne na poziomie Magdy Gessler, ale wciąż była to pierwsza autentyczna potrawa, którą zjedliśmy w Turcji. Po krótkim spacerze wzdłuż morza, obejrzeniu kwalifikacji F1 w Singapurze idziemy spać. Jutro pobudka o 4.00.