poniedziałek, 4 grudnia 2023

Estepona dzień 2 - góry (Estepona - Casares - Gaucín - Benarrabá - Jubrique - Estepona)

Dzisiaj pogoda pogorszyła się. Patrząc na prognozę byłem przygotowany, że pod koniec dnia gdzieś może złapać mnie deszcz. Założyłem ass-saver, zakleiłem otwory wentylacyjne butów taśmą izolacyjną i ubrałem kurtkę. Jak się okazało wszystko co zrobiłem było uzasadnione, jednak to wciąż za mało na to co miało mnie spotkać. Najbardziej zabrakło mi dzisiaj nogawek do spodni. Całą drogę też oszczędzałem siły, żeby starczyły na cały tydzień.

Zaraz po wyjściu w Esteponie pokropił drobny deszcz, ale to nic wielkiego. Chciałem uniknąć długiego podjazdu w stronę Pico de los Reales, i odbiłem na zachód. Duża część tego odcinka jest nudna, brzydka i pełna wywrotek i TIRów. Dopiero Dojazd do Casares nagrodził mi moje męki. 



Widok z góry na miasto jest naprawdę niesamowity. Szybko zrobiłem się głodny - prawdopodobnie z zimna i zmęczenia podjazdami, więc po pierwszych 2,5h zjadłem pierwszego batona orzechowego. Jak się okazało miał starczyć tylko na kolejne półtorej godziny. Miałem przy sobie tylko 3 batony, a szacowałem 7 godzin jazdy. Przejeżdżając przez Gaucín szukałem jakiejś otwartej restauracji. Tutaj jdnak większość z nich jest w poniedziałki zamknięta. 

Dotarłem do Benarraby, gdzie zjadłem drugiego batona. Przejazd przez tę miejscowość miał być dobrym skrótem, żeby nie nadkładać drogi przez Algatocín. Komoot twierdził, że ceną za to będzie 1,5km po wertepach. Oczywiście okazało się, że to jednak 5 kilometrów drogi, która przeplatana była odcinkami betonowymi, asfaltowymi pełnymi głebokich dziur oraz błotnymi pełnymi ostrych krzemieni. Najgorsze jednak były nachylenia po kilkanaście procent. Moje hamulce piszczały w proteście, grożąc przegrzaniem i zeszkleniem, a ja zaciskałem zęby mijając znak drogowy, który sugerował nachylenie 5%. Chyba ktoś ukradł cyfrę "1" sprzed piątki... Pod koniec zjazdu minąłem otwartą bramę, jednak pozbawioną oznaczeń. Dziwne, ale byłem już zbyt daleko, żeby zawracać. Przejechałem przez sztuczny bród na strumieniu górskim i zacząłem się wspinać po wertepach. W pewnym momencie wybiegł na mnie wielki pies szczekając i goniąc mój rower. Na szczęście posłuchał właściciela, który w ostatniej chwili zobaczył, że pies nie szczeka na przejeżdżający samochód terenowy, który minął mnie po drodze, tylko na bezbronnego rowerzystę. Po 5 kilometrach walki z wertepami minąłem kolejną bramę z napisem "Coto deportivo di caza". Teraz już wiem, że to był rezerwat łowiecki. Na szczęscie na rowerze nie przypominam dzika. Co ciekawe - w okolicy rosną drzewa, z których pozyskuje się korek obierając je z kory.







Kilka kilometrów podjazdu po szosie doprowadziło mnie do Jubrique. Zaraz na wjeździe udało mi się znaleźć otwartą restaurację. Pani właścicielka spojrzała na mnie z politowaniem i pozwoliła mi wprowdzić rower do sali, gdzie mogłem ogrzać się przy piecyku. Zjadłem tam niepyszną pierś z kurczaka, która była wtedy najlepszym posiłkiem w moim życiu. Tak byłem głodny. Znajomość hiszpańskiego przydaje się w tych mniejszych miejscowościach, nie powiem.

Po posileniu się zacząłem 16-kilometrowy podjazd. Przez ponad godzinę jazdy nie minąłem żadnego samochodu. Na wysokości 12 kilometra zrozumiałem dlaczego. Szczyt góry był zanurzony w chmurze deszczowej dającej widoczność poniżej 100 metrów. Bliżej szczytu zaczął wiać mocny wiatr, który spowodował, że moje nieosłonięte kolana kłuły bólem, moknąc i ziębnąc od temperatury 4 stopni Celsjusza. W końcu dojechałem do skrzyżowania, na którym miałem odbić na wspin na Pico de los Reales, ale uznałem, że widoczność ze szczytu jest żadna i wracam do domu. Na skrzyżowaniu spotkałem hiszpana, który ostrzegł mnie przed wypadkiem, który zdarzył się niżej na drodze do Estepony. Terenówka wpadła w poślizg na śliskim zjeździe i uderzyła w skały. Niewiele brakowało, a i mnie prawie ściął poślizg. Kilka kilometrów przed Esteponą w trakcie zjazdu wpadłem w podsterowny poślizg na zakręcie. Gdybym mocniej skręcił kierownicę przewróciłbym się na ziemię. Wyprostowałem ją zatem zmierzając w stonę bandy i przepaści dohamowując rower. Kolejna próba skrętu - znów poślizg. Prostowanie i hamowanie. Jakiś metr przed bandą udało mi się zmusić rower do skrętu. Uff! Samochód, który jechał za mną już do końca nie zdecydował się mnie wyprzedzić.














Ogólnie wycieczka marna. Widoki niezbyt ciekawe, przemarzłem, prawie zaliczyłem wywrotkę, umeczyłem się, wytłukłem rower, prawie zeszkliłem hamulce i do tego brak jedzenia wykończył mnie. Chociaż po przeczytaniu powyższych akapitów widzę jednak, że mam co wspominać.

Link do Stravy.