Trasa wzdłuż morza jest dośc malownicza, pewnie przy słonecznej pogodzie jeszcze bardziej. Ma jednak spore wady. Po pierwsze: ludzie poruszają się nią nie zwracając uwagi na rowerzystów. Wyprowadzają tu psy i standardem jest smycz rozciągnięta w poprzek całej ścieżki. Po drugie: duża część trasy pokryta jest betonem stylizowanym na kostkę brukową, co oczywiście telepie podobnie. Po trzecie: mamy po drodze odcinki po piachu i kamieniach. Te na szczęście mozna ominąć odbijając w osiedla (pod warunkiem, że się nie zgubimy w sieci uliczek). Po czwarte: jest też sporo odcinków po drewnianych kładkach, które są cudownie śliskie w deszczu i mają miejscami wystające śrubki czyhające na cienkie opony szosówki. Po piąte: odcinki po śliskich kamieniach wypolerowanych na połysk - miodzio w deszczu. Po szóste: zawrotnych prędkości się tu nie osiągnie ze względu na wspomniane 5 wcześniejszych powodów - średnia 15 km/h to raczej max. Z zalet - nie musimy jechać drogą szybkiego ruchu i możemy oglądać morze i fanatyków surfowania w deszczu przez ~20km.
Marbella jest miejscowością, którą bardziej kojarzyłem od Estepony. Pewnie przez stary model Seata, wyprodukowany chyba jeszcze w partnerstwie z Fiatem. Ma swój urok, jednak Estepona ma zdecydowanie ładniejsze "casco antiguo" (stare miasto). Najsłynniejszym miejscem jest Plaza de Naranjas (Plac Pomarańczy). W centrum można zobaczyć kilka kaplic i świątyń. Między innymi kościół Matki Boskiej Wcielenia, czy kaplicę Świętego Grobu z figurą Najświętszej Maryi Wielkiego Bólu. Poza tym nie ma tu nic szczególnie interesującego.
Plan zakładał, że z Marbelli wybiorę się na pobliskie szczyty górskie, jednak mgła i deszcz wybiły mi to z głowy. W drodze powrotnej odwiedziłem jeszcze małe miasteczko o nazwie nawiązującej do jego patrona - Świętego Piotra z Alcántary (San Pedro de Alcántara).
Dzień zakończyłem moknąc po drodze do restauracji, która może nie zachęca nazwą (Grill House), ale ma napyszniejsze steki z tuńczyka. W wersji medium-rare - pychota!