czwartek, 29 sierpnia 2013

Zwiedzanie, cz. 2

Dzisiaj okropnie się umęczyłem. Plan był raczej prosty - jaskinie Batu, a potem zobaczymy ile mi zostanie czasu. No więc po kolei.

Jaskinie Batu
Nieprawdopodobne miejsce. Jestem coraz bardziej zafascynowany Indiami i hinduizmem. Brakuje mi w KL takiej typowej egzotyki. Czuję się tu prawie jak w Europie. Jaskinie Batu to zmieniły. Poniżej kilka zdjęć. Do jaskiń wchodzi się po 272 stopniach, przy których stoi gigantyczny posąg boga Muruga - patrona jaskiń. W samych jaskiniach jest kilka ołtarzyków różnych bożków, na które wchodzi się dopiero po wcześniejszym zdjęciu obuwia. Wstęp do tego religijnego miejsca jest darmowy, ale wieje trochę wiochą, jako że stoi tam kilka straganów z badziewiem. Raz w roku hindusi idą na pielgrzymkę z centrum do jaskiń ciągnąc za sobą rydwany, które są przymocowane do pleców pielgrzymów poprzez haki przebijające im skórę na wylot. Takie poświęcenie zwykle wiąże się z jakąś intencją.

Ciemna jaskinia
Z jaskini z ołtarzami wybrałem się do bocznej jaskini, nie związanej z bóstwami hinduskimi. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Jest to jaskinia pod ochroną, którą zwiedza się z przewodnikiem. W środku jaskini żyją różne ciekawe żyjątka o różnym pochodzeniu, ale głównymi lokatorami są nietoperze owocożerne i owadożerne. Te pierwsze są słodkie, te drugie wyglądają upiornie. Przynajmniej na zdjęciach, bo wewnątrz jaskini nie ma szans żeby je zobaczyć. Prawie wcale nie ma tam światła, a wypożyczoną latarką nie wolno świecić powyżej oczu, żeby nie zakłócić życia nietoperzy. Jest tam trochę życia, które żywi się guanem nietoperzy i stworków, które żywią się guanożercami. Żyją tam na przykład karaluchy, przyniesione przez ludzi kiedy jaskinia była jeszcze ogólnie dostępna. Żyją tam stonogi, które żywią się karaluchami. Są też małe ślimaki, które spadły ze szczytu z kawałkami drzew, kiedy pękł strop jaskini. Najciekawszego mieszkańca jednak trudno się domyślić. Po drodze mijaliśmy łupiny orzechów kokosowych, co wyjątkowo mnie zaciekawiło. Spytałem więc przewodnika skąd się wzięły w jaskini. Mówi, że pies je przyniósł, bo kradnie orzechy małpom, których jest pełno przed wejściem do jaskiń. Tak więc w jaskini żyje pies. W kompletnej ciemności. Nie jest w stanie sobie poradzić na zewnątrz, bo całe życie żył wewnątrz. Żywi się kokosami i nietoperzami, zakłócając wewnętrzny ekosystem, ale nikt nie chce go zabijać, ani wyciągać go z jaskini, co również wiązałoby się ze śmiercią. Czekają więc aż pies-tarzan zdechnie ze starości.
Wycieczka, a przede wszystkim przewodnicy byli tak fantastyczni, że kupiłem od nich jeszcze koszulkę wpłacając na fundusz ochrony jaskini. Jeden z przewodników polecił mi, żebym się wybrał do FRIM - Forest Research Institute in Malaysia. To taka dżungla :).

FRIM
Przed jaskiniami Batu złapałem hindusa z taryfą i potargowałem się z nim za dojazd do FRIMu. Gościu coś tam nawet do mnie gadał, ale jak to u hindusa z angielskim połowy nie rozumiałem i przytakiwałem. Najlepsze koleś zostawił na koniec. Przestrzegł mnie, że we FRIMie trzeba dopłacić 10 PLN za to, że mam aparat i jak chcę, to mogę zostawić swój w taryfie, a jak on po mnie wróci za godzinę, to mi go odda. No way, man :). Schowałem aparat do torby i poszedłem. Szaleństwa nie było, bo główna atrakcja, czyli most nad dżunglą jest zamknięty. Ja to mam szczęście. Przeszedłem się tylko po dżungli i upociłem się jak dziki, bo narzuciłem tempo z gór z polski, a wilgotność jednak robi swoje. Mam tylko nadzieję, że żaden komar mnie nie użarł. Najciekawszą rzeczą w dżungli były jakieś stwory (może owady?), które wydawały dźwięki jak wiertło dentystyczne.
Hindus na szczęście był na miejscu i zabrał mnie z powrotem. Doradził mi, że skoro mam takiego pecha i trafiłem na zamkniętą główną atrakcję i zamknięty meczet narodowy to powinienem się wybrać zobaczyć Błękitny Meczet. Niestety byłem głodny i bez gotówki, więc pojechałem kolejką do chińskiej dzielnicy.

Chińska dzielnica
Powłóczyłem się trochę więcej między chińczykami, ale byłem tak wykończony przez tą dżunglę, że dużo nie dałem rady schodzić. Przede wszystkim odwiedziłem handlarzy na Petaling Street, gdzie zjadłem obiad za 7 PLN z puszką coli. Obiad była taki se - zimny i każdy kawałek kurczaka miał kości i chrząstki, ale ponoć tak jest tu wszędzie. Nie dla mnie jednak to uliczne jedzenie. Wolę wydać więcej, ale jeść delikatne mięsko :). Na Petaling Street zanurzyłem się w morzu handlarzy zegarków, szkoda, że już znalazłem swój ideał :).

Wróciłem na stację Putrajaya jak dzień wcześniej, S. zawieźli mnie do domu, popływalismy trochę na basenie osiedlowym i kolejny wieczór popijamy jakieś drinki. Jest dobrze, choć jestem styrany jak koń po westernie.

Taki sobie posążek:

Ołtarz w jaskini:

Małpka. Dość agresywna:

Samotka (samo-fotka):

Genialny przewodnik z ciemnej jaskini ze świetnym poczuciem humoru (chyba tylko ja go rozumiałem):

Tarzanka (bo to suczka):

FRIM:

Tutaj chciałem sobie pochodzić we FRIMie:


Kurczak z kością:

Petaling Strasse: