niedziela, 25 sierpnia 2013

I w pizdu, i wylądował...

Nigdy bym się nie spodziewał, że ten słynny tekst Siary z Killerów Dwóch tak doskonale przypasuje do sytuacji w jakiej się znajdę. Nadal piszę z Frankfurtu, chociaż powinienem być już 3h w drodze do Malezji. Otóż w trakcie lotu nagle coś pierdyknęło po lewej stronie samolotu, a po 20 minutach kapitan poinformował nas, że padł jeden silnik i wracamy na trzech na FRA. Wylądowaliśmy w obstawie około 20 wozów strażackich na sygnale, a z silnika na koniec zaczął unosić się niepokojący dym, choć mogło to być złudzenie spowodowane dużą ilością wody na pasie. Po spokojnym opuszczeniu samolotu przez cały terminal prowadzono nas do hali odpraw, gdzie czekała na nas rzesza (nomen omen) pracowników lotniska. Przebukowali mi lot rach-ciach, podali wszystko co potrzebowałem wiedzieć odnośnie jutrzejszego odlotu i skierowali do autobusu. Przy autobusie był już człowiek, który zgarniał zagubione duszyczki i w ciągu 15 minut od lądowania ruszyliśmy do hotelu Rhein Main. Tutaj też już czekały napoje, obsługa i oczywiście całkiem fajne pokoje. W Turcji to by były ze 4 gwiazdki. Jutro o 7.30 będzie czekał autobus, a o 6.00 śniadanie. Idealna organizacja. Niestety wylot opóźni się o 12 godzin, więc jeden dzień w KUL będę miał chyba z głowy. Chyba podaruje sobie chińską dzielnicę po doświadczeniach ze skośnymi na FRA. Pierdzą, bekają i ciamkają jak dzieci, drą się do siebie też jak dzieci. Nie kumam.