środa, 18 września 2013

Koniec

Już z powrotem w polskiej rzeczywistości. Nareszcie ;). Okazało się, że wiele osób czytało moje wypociny tutaj i dziękuję wszystkim za miłe słowa uznania.
Przede wszystkim chciałbym jednak podziękować osobom, dzięki którym ten wyjazd był fantastyczną przygodą i mógł w ogóle mieć miejsce, czyli Kasi i Kubie S. Jeszcze raz serdecznie dziękuję. Bawiłem się świetnie i na pewno wyjazd ten na zawsze pozostanie w mojej pamięci, to znaczy aż nie dostanę demencji czy czegoś gorszego :). Trzymajcie się tam. Już mi brakuje kurczaka z kością ;).

poniedziałek, 16 września 2013

Subiektywny opis ras

Krótki subiektywny opis ras, z którymi miałem styczność wzbogacony o wiedzę zdobytą od S.

Malaje:
Malaje są dość leniwi i nie bardzo przykładają się do swojej roboty. Co ciekawe, nie ma mowy, że będą pracowali, jeżeli mają kiepski kontakt z szefem. Szef musi bardzo dbać o relacje ze swoimi pracownikami np. regularnie zapraszając ich na lunch. W innym wypadku nie ma mowy, żeby Malaj wykonał swoją pracę. Standardem jest też, że zaraz przed, lub po urlopie Malaje muszą iść na zwolnienie lekarskie. Szefostwo już nawet nie sprawdza czy to zwolnienie jest czy nie. Uznaje to za normalność.

Chińczycy:
Kiedyś nie cierpiałem Niemców. Kocham ten naród po doświadczeniach z chinolami. Scum of the Earth naprawdę. Wszędzie wciskają się w kolejki przy najmniejszej utracie uwagi. Potrafią publicznie pierdzieć, bekać i zbierać charchy. Rekordzistą był typ w metrze w Singapurze, który zbierał "zielone" przez dobre 20 minut jazdy w metrze. Notorycznie łamią wszelkie przepisy i próbują wszędzie zaoszczędzić kasę, np. siadając na nie swoich, ale lepszych miejscach w samolocie. Jeżeli ktokolwiek zwróci im uwagę, np. na fakt, że drą się do siebie (standardowa chińska rozmowa) w hotelu w czasie ciszy nocnej, to mówią tylko szybko "sori, sori" i po 10 minutach znów robią swoje. Bleh.

Hindusi:
Mało zadbani, cwaniaki. Mają dobrą kuchnię :). Nigdy natomiast nie powiedzą "nie". Niezależnie, czy będzie to kłamstwo czy nie.

Khmerzy:
To tacy "gorole". Wszyscy są przemili i przesympatyczni, kłaniają się w pas przed turystami, ale robią ich bez mydła na kasę. Uśmiech mają szczery i są chorobliwie pozytywni, ale jak nam w czymś pomogą to na koniec wyciągają dłoń i mowią "Tip!" :). Najlepsi byli jedni Hiszpanie, których pewien Khmer oprowadził po świątyni. Na koniec, mówi, że chce tip. Oni dają mu dolara, a on na to, że cena to $10 :). "Ale nic Pan nie mówił na początku jaka cena!". "Jest $10". "Ale nic Pan nie mówił...". Ubaw po pachy. ja takiemu dałem $1 i powiedziałem, że więcej nie mam. Pewnie będzie już omijał turystów z Polski :).

Tajowie:
Zdecydowanie najfajniejsi ludzie jakich spotkałem. Mili, pozytywnie nastawieni do życia, spokojni buddyści z ładnymi kobietami (facetami ;)).

Biali:
Kojarzycie jak u nas wszelka śniada cera sugeruje, że gość jest oszustem i złodziejem? Malezja to swego rodzaju dopełnienie. Biały tutaj może wszystko. Na pewno nie jest oszustem ani złodziejem, więc możemy go wpuścić, pomimo iż nie ma przepustki. Czasem nawet otwierają specjalnie kasy jak biały stoi w długiej kolejce ;) (to mógł być przypadek).

Bonus: Muzułmanie w Malezji:
Jeżeli uważacie, że Katolicy to hipokryci, to muzułmanie z Malezji to mistrzowie hipokryzji. Dajmy na to Ramadan - tradycyjny (nie wywodzący się bezpośrednio z doktryny religijnej) post trwający miesiąc. W trakcie Ramadanu dobry muzułmanin nie może od wschodu do zachodu słońca jeść, pić, palić, ani się seksować. Rzeczywistość jest taka, że niektórzy potrafią w trakcie Ramadanu przytyć nawet 7 kg, a zaraz po Ramadanie jest okres świętowania poprzez ucztowanie :). W trakcie postu ustawiają sobie budziki na 5 rano, wstają, napychają się żarciem po uszy i idą spać. Po pracy idą na 19 do restauracji, siadają przy stoliku i zamawiają jedzenie. Siedzą aż wybije godzina zachodu Słońca, powiedzmy 19.20 i wtedy rzucają się na masę żarcia jak tygrys na ranną gazelę. Nie wolno im przyjmować łapówek, ale jak to mówią wszyscy w Malezji granica ilości alkoholu we krwi dla kierowców wynosi 50 Ringgitów ;). Policja jest bardzo przekupna, ale żeby mogli cieszyć się dziewicami itd. dający łapówkę musi powiedzieć odpowiednią formułkę, że to jest gest dobrej woli, a nie brudna łapówka.

Recenzja lotnisk

Jestem już na FRA, i mam jeszcze 5 godzin do odlotu, więc trochę sobie popiszę :)

Lotniska:

WRO - Wrocław
Małe i dobrze zaprojektowane przyjemne lotnisko, z darmowym Internetem i w miarę normalnymi cenami.

FRA - Frankfurt
Moloch i labirynt. Ludzie twierdzą, że jest świetnie oznakowane. Faktycznie, jeżeli chodzi o bramki, to trudno nie znaleźć właściwej, natomiast jeżeli chodzi o wszelkie punkty typu "service" to słabo. Nawet żeby dotrzeć do pociągu w kierunku Frankfurtu z terminala, dajmy na to, "Z" to już trzeba wiedzieć, że stacja jest przy "B", ewentualnie sprawdzić w jakimś infokiosku, ale życzę powodzenia ze znalezieniem jednego małego punktu, który nas interesuje. Internet jest płatny, ale superszybki - ping 25ms, DL i UL w granicach 20 Mb/s. Pierwsze pół godziny za darmo. Ceny dla Niemców.

KUL KLIA 1 - Kuala Lumpur International
Fajny duży terminal międzynarodowy. Dobrze zaprojektowany. Ceny lotniskowe. Darmowy Internet.

KUL LCCT - Kuala Lumpur Local
Terminal "bydlęcy" dla połączeń krótkodystansowych. Brak netu. Ceny troszeczkę wyższe niż w mieście. Masakrycznie rozwiązany. Nie jest to może labirynt, ale wiele dróg wydaje się być bezmyślnych. Zabijają bramki Y1 i Y2 będące kartkami A4 z wydrukowanym numerkiem naklejone na bramki P1 i P2. Hitem jest też brak tuneli i autobusów na płycie. Człowiek musi sam sobie dojść do samolotu, nawet jak jest po drugiej stronie terminala :). Wszędzie lekki syfek.

BKK - Bangkok
Niewiele go widziałem, ale jest ładne i sensownie się człowiek po nim porusza. Nie wiem jakie ceny i czy jest Internet.

REP - Siem Reap
Zdecydowanie najładniejsze lotnisko poza WRO i BKK, na którym byłem. Jest Internet, ceny zwyczajne, ale obsługa strasznie ślamazarna.

KBV - Krabi
Taki standard. Nie wiem czy ma net. Ceny zwyczajne.

SIN - Singapur
Najfajniejsze z dużych lotnisk, na którym kiedykolwiek byłem. Fajniejsze nawet od Filadelfijskiego. Ładny, ciekawy design wnętrz, kojarzący się z Bondem z lat 60. Jest darmowy Internet, ceny lotniskowe.

Ostatni dzień w KL

Lot mam o 21.35, więc trochę dnia jeszcze zostało. Dzisiaj jest święto narodowe "Malaysia Day", więc S. mają wolne. Na śniadanko powtórka ze smakołyków czyli Dim Sum, a po południu mogłem spróbować swoich sił w uderzaniu w małą białą piłeczkę wielkimi drewnianymi i metalowymi kijami :). Trenowałem tylko celność i siłę uderzenia na Driving Range. Pieruńsko to trudne, ale fajne i zaskakująco męczące. Kuba już świetnie sobie radzi, a jest samoukiem. Ja zdecydowanie gorzej :D.
Odwiedziliśmy też poprzednie osiedle, gdzie mieszkali S. Prawdziwy raj, ale w okolicy nie ma zupełnie nic. Żadnych restauracji czy sklepów. Trzeba wsiąść w auto i gdzieś podjechać żeby cokolwiek zrobić czy zjeść.
Walizki w miarę spakowane, limity nawet zachowane, coś jeszcze zjem i czas stąd lecieć :). Z jednej strony szkoda opuszczać S., a z drugiej nie mogę się już doczekać powrotu do domu.

Dim sumy:

Dim sumownia:

Dawne osiedle S.:



Widok na dawne osiedle S. z Driving Range:

Tak się gra w golfa:


niedziela, 15 września 2013

Ruch uliczny w Kambodży

Ruch uliczny w Azji generalnie wygląda ciekawie. Wyjątkiem do tej pory była Tajlandia, gdzie ludzie jeżdżą dość cywilizowanie. Najciekawiej jednak było w Kambodży. Ruch prawostronny jest tu dość umowny. Właściwie cały ruch jest w miarę umowny. jak jest gdzieś miejsce, to tam jedziemy, niektórzy co najwyżej nam się trochę usuną. Jeżeli jest szansa, że ktoś może nas nie widzieć to trąbimy dwa, trzy krótkie razy. Dajmy na to, że musimy włączyć się do ruchu poprzez skręt w lewo, ale ulica jest bardzo ruchliwa. Nie ma problemu - jedziemy częściowo po poboczu lewej strony i czekamy, aż ruch z naprzeciwka trochę zelżeje. Kiedy znajdziemy trochę miejsca na naszym właściwym pasie to przecinamy drogę jadącym w przeciwnym kierunku, niekoniecznie wtedy kiedy nic nie jedzie, bo i tak wszyscy zwolnią :). Na jednym pasie spokojnie mieści się osobówka i ze 2 skutery, więc nie ma sensu żeby jechały za sobą. Co ciekawe w ogóle nie ma tu walki na drodze. Nawet jak się stukną, to nie wyzywają się, tylko oglądają szkody, załatwiają jakąś wymianę kontaktów i jadą dalej. Kuba mówi, że jak jechali z Phnom Penh do Siem Reap (200-300 km) to gość autokarem na początku drogi włączył lewy kierunkowskaz i przez całą drogę jechał po pasie do ruchu w przeciwnym kierunku.

Kino Beanie Bag

Obejrzeliśmy Riddicka w słynnej sali typu Beanie Bag. Film średni, natomiast doświadczenie oglądania w kinie siedząc na fasolkowych kanapach wyjątkowe :). Są trochę nieprzyjemne, bo pomimo klimy człowiek się poci długo siedząc na pseudo-skórze, ale jednak są tak wygodne, że bałem się, że po uczcie u hindusa usnę w sali kinowej :).





Chillout

Dzisiaj i jutro nic nie robię. No może poza ostatnimi zakupami prezentowymi. Spędzam czas z S. i robimy pełen chillout :). Spróbuję dzisiaj jak wygląda słynne malajskie kino beanie-bag. Fajnie, bo kino jest dosłownie 50 metrów od domu, tyle, że trzeba iść z kocem, albo bluzą, bo klima jest włączona na maksa. Tutaj nikt nie używa termostatów - ustawiają na 15 stopni i koniec. Wszędzie. Wszyscy marzną, ale siedzenie w klimatyzowanym pomieszczeniu jest uważane za luksus, więc im większy luksus tym lepiej :P.
Jak ktoś w Malezji idzie z bluzą albo kocem w ręce to znaczy, że wybiera się do kina :).

piątek, 13 września 2013

Poradnik targowania się :)

Kupiłem w krajach azjatyckich już tyle zegarków, że postanowiłem spisać tutaj poradnik targowania się. Pewnie są jeszcze lepsze sposoby, ale ten post to raczej kronika dla mnie, na przyszłość :). Sposób opisany poniżej powinien zadziałać też na inne towary.

1. Znajdujemy zegarek, który nam się podoba
2. Pokazujemy inny, z tej samej kategorii cenowej i mówimy, że ten chcemy obejrzeć
3. Przymierzamy, oglądamy i pytamy o cenę
4. Gdy usłyszymy cenę rzednie nam mina, oglądamy jeszcze zegarek z kilku stron przez chwilę i odkładamy.
5. Pokazujemy kolejny zegarek i powtarzamy procedurę, albo pokazujemy już ten właściwy.
6. Oglądamy nasz zegarek, pytamy o cenę
7. Powinna być już niższa (jeżeli to ta sama kategoria zegarka)
8. Tniemy cenę trochę poniżej tego co możemy zapłacić (czasem to 30% ceny startowej, czasem 10%)
9. Targujemy się do limitu jaki nas interesuje.
10. Awaryjnie można powiedzieć "dziękuję" i odejść. Zwykle wtedy mięknie im rura.

Oczywiście wszystko zależy od tego ilu handlarzy sprzedaje podobny towar w okolicy i jak twardzi są sprzedawcy.

Siem Reap, dzień wylotu

Pobudka o 5.30, szybkie wymeldowanie z hotelu, ostatnie śniadanie (dodają tu 100 ml mleka do dwujajecznej jajecznicy, przez co jest bardzo delikatna) i transport na lotnisko wypasioną furgonetką.
Od wczoraj od 16.00 leje deszcz. Miałem ogromne szczęście :).

Siem Reap, dzień 3

Dzisiaj zwiedzałem khmerskie świątynie do porzygu. Przekręciłem licznik w aparacie i zapełniłem w całości 8 GB kartę pamięci. Początkowo zdałem się na Chanę w kwestii wyboru świątyń, bo jest tu tego od groma. Potem podjechaliśmy jeszcze do kilku, które sugerował Lonely Planet. Jak zwykle, były to te gorsze. Do tego na mapce z LP nie było tych najfajniejszych. Po raz ostatni korzystam z LP. Zawiodłem się w Budapeszcie, zawiodłem się w Siem Reap i zawiodłem się w KL. Lonely Planet ssie koniowi. Głównie jeżeli chodzi o żarcie.

1. Na początek Angkor Wat - gigantyczny kompleks ze świątynią/grobowcem króla Suryavarmana II. Miało to być Niebo na Ziemi. Cały kompleks otoczony jest fosą o szerokości 190m i obwodzie 4 x 5,5 km. Jest naprawdę ogromny.







2. Drugą świątynią był Bayon. Jest to świątynia postawiona przez króla Jayavarmana VII, jako główna świątynia w centrum miasta Angkor Thom. Charakterystyczne dla niej są liczne twarze umieszczone na wieżach. Jest ich mnóstwo i mają zagadkowy wyraz twarzy, prawie jak Mona Lisa ;). Drugą cechą wyjątkową dla tej świątyni jest seria płaskorzeźb na zewnętrznym murze przedstawiająca typowe codzienne zajęcia Khmerów z XII wieku. Bezcenne źródło informacji dla historyków.







3. Przejazdem obejrzałem sobie Taras Słoni



4. Kolejną była świątynia nie uwzględniona na mapie LP - Ta Keo. Masakrycznie niebezpieczna, ze względu na megastrome podejście pod górę - 45 metrów. Jest to świątynia postawiona przez Jayavarmana V - króla, który postawił drugą ze świątyń, która podobała mi się najbardziej - Ber Rut.


5. Nadszedł czas na gwóźdź programu - Ta Prohm. Świątynię oblegają tłumy z dwóch powodów. Pierwszy to fakt, że powoli pożera ją dżungla. Drugi - kręcili tu... tfu... Tomb Raidera.






6. Banteay Kdei - mało istotna z punktu widzenia LP. Dawna świątynia buddyzmu z okresu panowania Jayavarmana VII.



7. Ber Rut - zaraz po Beng Melea jedna z ładniejszych. Brak informacji w LP.





8. Preah Khan. Świątynia, która jest równocześnie miejscem kultu buddyzmu i hinduizmu. Propozycja od LP. Taka sobie.




9. Neak Poan. Takie "cuś". Kolejna rekomendacja LP. Można było podejść sobie mostkiem i zza płotu zobaczyć kawałek frontu budyneczku na środku basenu.



10. Zaraz po obejrzeniu Neak Poan złapał nas deszcz. Poczekaliśmy 15 minut jak radził Chana i pojechaliśmy dalej, bo faktycznie prawie przestało padać. Uparłem się, że jeszcze chcę obejrzeć świątynię Baphuon, której renowację rozpoczęli Francuzi zaraz przed dojściem do rządów Czerwonych Khmerów (komuna Panie). Rozebrali najpierw cały budynek na kawałeczki i zaraz po tym zostali wypędzeni przez CK. Wszystkie zapisy archeologiczne zostały spalone. Teraz próbują to wszystko poskładać, ale te puzzle są dość trudne ;). Niestety w trakcie zwiedzania złapał mnie monsunowy deszcz :). Pomimo parasolki zmokłem do suchej nitki.



Pogadałem sobie dzisiaj z kierowcą. Opowiedziałem mu o życiu w Polsce, a on podzielił się wiedzą o Kambodży. Żałuję, że nie spytałem go o wiek, ale wyglądał na maksymalnie 15 lat. Chłopak wynajmuje mieszkanie z kolegą do spółki za $20 dolarów od osoby miesięcznie. Jak się nudzi to siedzi na necie, albo idzie ze znajomymi na karaoke i bronki. Uwielbia piwo i nienawidzi fajek. Przybiliśmy sobie piątkę :).
Po powrocie do miasta okazało się, że tu też padało - ulice miejscami miały spokojnie 20 cm wody wylewającej się za krawężniki.
Zjadłem słabe Kambodżańskie Curry (z ichnimi ziemniakami), poszedłem na piwo do Angkor What? i wróciłem wykończony i mokry do hotelu.
Zapomniałbym - w Angkor Thom można było przejechać się słoniem za $20. Podziękowałem.

Słonik:


Procesja buddystów:

Chana:

Hol w Borei Angkor:

Obsługa i cymbalistka z hotelu:

Hol:

Stara część holu:

Bonus. Ja w szaleńczo seksownym i mega nieprzyjemnym w dotyku szlafroku z hotelu: